sobota, 11 marca 2017

Gwiazdy wymalowane na suficie - część trzecia

Część druga znajduje się tutaj

Owsianka się przypaliła. Trzeba było ją mieszać, ale nie jest źle. Większa część w dalszym ciągu jest jadalna, za to spód garnka wygląda nieciekawie. Wkłada go do zlewu. Już ma wychodzić, gdy mimowolnie zauważa leki na stole. Spogląda na swój zegarek. Jest granatowy z cienkimi, srebrnymi liniami, które zawsze kojarzyły się postaci z błyskawicami. Edward twierdził, że ten czasomierz idealnie do niej pasuje. „To obraz twojej osobowości. Naprawdę. Granat to intensywny, ale dość ponury kolor – dokładnie jak ty. Te srebrne linie to coś co rozjaśnia go i nadaje mu jakieś elegancji, dzięki nim przestaje być tylko zegarkiem – to twoje natchnienie, kreatywność i instynkt, wszystko to co prowadzi cię w życiu.
Gdy ocenia się efekt końcowy, widzi się coś nietuzinkowego. Rozumiesz?”. Teraz pewnie zegarek już jej nie definiuje. Po tym, jak sztuka opuściła postać, znikły srebrne błyskawice. Jest teraz tylko zwykłym granatowym czasomierzem. Chociaż nie – straciła jego intensywność. Ma odcień brudnego niebieskiego, koloru, którego tak nienawidzi.
Powinna wziąć leki. Wysypuje na rękę jedną tabletkę. Myśl, że ludzie chowają przed nią noże, a zostawiają leki, które można przedawkować wydaje się śmieszna. Ma prawie całkowitą pewność, że za pomocą antydepresantów też można się zabić, chociaż teraz zaczyna się zastanawiać, czy to nie byłoby czasem bez sensu. Przez chwilę chce spróbować. To nie byłoby trudne. Samobójstwo nigdy nie jest trudniejszą opcją. Tyle, że wbrew temu co wszyscy mówią, prawie nikt nie chce iść na łatwiznę, wolą żyć z nadzieją, że będzie znośnie. Mają w sobie tę nadzieję lepszej przyszłości, która pozwala iść dalej.
Postać rezygnuje z tego pomysłu. Gdyby to nie wypaliło, mogłaby zostać trochę dłużej na oddziale zamkniętym i musiałaby widywać psychologów prawie codziennie zamiast raz na tydzień, a jakoś nie ma na to ochoty.
Patrzy na tabletkę. Nie potrafi się przemóc. Wie, że powinna ją połknąć, ale nie potrafi się do tego zmusić. Już prawie wkłada ją do ust, gdy rezygnuje. Spłukuje lek w zlewie, tłumacząc sobie, że dziś po prostu nie ma na niego ochoty i że przecież przeżyje jeden wieczór bez niego. Ręce jej się trzęsą. Musi napić się kawy.
Sypie ją do kubka, włącza czajnik i siada na blacie. Powoli je owsiankę, myśląc o tym, że musi kupić płatki kukurydziane. Dokładnie to rozplanowuje: wejść do sklepu, nie brać koszyka, pójść na dział z płatkami, zapytać się obsługi, jeżeli nie będzie mogła go znaleźć (to niemalże od razu skreśla), po prostu chodzić po sklepie szukając tego działu (im mniej kontaktu z ludźmi tym lepiej), uważać na znajomych (nieznajomych zresztą też), wziąć płatki, pójść do kasy (musi pamiętać gdzie trzyma portfel), zapłacić i wrócić do domu. Zapisuje to sobie, mimo iż wie, że tego nie zrobi. Nie lubi sklepów. Ani żadnych miejsc, w których może spotkać ludzi. Tom twierdził, że jest strasznym pustelnikiem, a raczej mówił głośno to co myśleli wszyscy, no, może z wyjątkiem Simona – on wiedział, że pustelnictwo to wybór, a to nim nie było. To była wewnętrzna samotność. Od niej nie można uciec, ona zawsze czeka. Postać może stać pośród tłumu i uczestniczyć z nim w konwersacji, a czuje, że jest sama. Może otaczać się ludźmi, ale nigdy nie dozna niczyjej obecności. Już na samym początku została skazana na bycie samą. Kontakty z ludźmi nieustannie jej o tym przypominają, to dlatego nie lubi z nikim rozmawiać, o ile nie jest na tę osobę skazana (jak skazana była na swoich współlokatorów), albo nie wypatrzy jej. Zdarza jej się wyłowić kogoś z tłumu i wtedy ta osoba, to ktoś z kim chce rozmawiać, ktoś kto ją fascynuje tym, że w jakiś sposób udało mu się zwrócić jej uwagę.
Zastanawia się, czy nie poprosić o to rodziców. Wstydzi się jednak już tego, że nadal z nimi mieszka, że nie poradziłaby sobie sama. Proszenie o robienie zakupów to byłaby przesada. Stara się nie sugerować im czego potrzebuje, a tym bardziej nie mówić im tego – niemalże wcale do nich nie mówi. Nie pamięta już, kiedy odbyła z kimś długą dyskusję. Zapomina już jak brzmi jej głos, gdy nie krzyczy. Rodzice za to zdają się domyślać, czego potrzebuje. To pewnie jakaś cecha, którą się dostaje w pakiecie z dzieckiem – rozumienie, że jest takie popieprzone, że nie powie wam, że płatki kukurydziane, które lubi się skończyły i zdolność domysłu, że coś jest nie tak, a skoro wasze dziecko jest takie popieprzone to pewnie chodzi o te płatki. Czasem jednak kupują rzeczy, które są irytujące.
Co jakiś czas na postać czeka nowa płyta, leżąca niewinnie na biurku. Nie odsłuchała ani jednej z nich, mimo iż wszystkie należały do jej ulubionych wykonawców. Wszystkie odkłada na półkę. Robi to ponieważ, gdyby zostały w widocznym miejscu, nie mogłaby się powstrzymać przed tym, by je połamać. Pomińmy już to, że rodzice kupują jej ciągle ten sam perfum, a zdarza się, że nawet ciuchy (dla nich akurat nie ma litości, sugerując rodzicom, że mają tego nie robić).
Raz na łóżku leżał obraz. Na początku postać pomyślała, że to pewnie rodzice go kupili. Była zdenerwowana, dopóki nie uświadomiła sobie, że to z nowej wystawy Edwarda. Czuła się szczęśliwa, że ktoś go docenił, dostrzegł w nim ten odwieczny potencjał, który każe spojrzeć na tę osobę i stwierdzić: „Ona kiedyś osiągnie coś wielkiego”, ale jednocześnie trochę przygnębiona tym, że nawet nie była na jej otwarciu, nawet nie wiedziała, kiedy dokładnie się odbyła. Cała wystawa nazywała się „Dla straconych przyjaciół”. Niezbyt optymistycznie. Najśmieszniejsze było to, że ten obraz był skierowany właśnie do niej. „Stracony w wojnie z umysłem wyznawca idei postaci, będący moją ulubioną postacią” – brzmi nieco poetycko i jest przedługie, Edward powinien był wymyślić coś lepszego. Niżej dopisano: „ Dla Cholernie Przerażającego Artysty”. Edward używał tego pseudonimu, ponieważ (jak twierdził) tylko wtedy Tomowi udało się trafić w punkt.
Zastanawiała się czy wśród tamtych wszystkich dzieł, znalazło się jakieś dla Adama. Wyszukała wystawę w internecie i przejrzała jej skład. Okazało się, że było tam. „Dla straconego na rzecz terapii” – ten tytuł jest jeszcze zabawniejszy, Adam jakieś 2 tygodnie później opuścił ją, a następnie przedawkował. Postać nie była na jego pogrzebie. Nie miała ochoty patrzeć na trumnę myśląc, że to ona powinna w niej być, a nie on. Wiedziała, że przecież nie chciał umierać, ale czuła się, jak gdyby odebrał jej pierwszeństwo. To ona najbardziej oczekiwała śmierci.
Trochę niżej napisano: „To dla ciebie narcystyczny dupku”. Edward nazywał go tak dopóki nie zaczął brać za dużo, wtedy przestał. Twierdził, że to przestałoby być zabawne, a zaczęłoby brzmieć pretensjonalnie. To on pierwszy zauważył, że Adam ma problem, ale reszta stwierdziła, że nic nie może zrobić. Uznali, że to ich nie dotyczy, mimo że był ich przyjacielem. Woleli udawać, że nic nie widzą i nie słyszą.
W centrum obrazu „Dla straconego na rzecz terapii” namalowano skomplikowaną plątaninę linii o różnych długościach, szerokościach i kolorach. Trudno określić czy przedstawiała człowieka, czy zwierzę, czy jakiś przedmiot. Z jej tyłu powiewała tęczowa peleryna. W tle pełno było jaskrawych plam układających się w pierwsze lepsze przedmioty, bez jakiegokolwiek sensu lub wzoru. Mogło się wydawać, że, w niektórych miejscach, trochę wiruje. Miejscami był rozmazany. Miał ukazać świat jako jaskrawe, groteskowe, zabawne, rozmazane i nie mające najmniejszego sensu miejsce. Miał ukazywać świat na fazie.
Reszta obrazów była dla ludzi, których postać nie znała – większość miała związek z przeszłością Edwarda, przykładowo: „Stracony mistrz robienia zamków z piasku”. Na samym końcu była informacja, że „Stracony w wojnie z umysłem wyznawca idei postaci, będący moją ulubioną postacią” jako jedyny nie został wystawiony na sprzedaż. Autor chciał go komuś podarować. Po przeczytaniu tego, postać poczuła ulgę. Świadomość, że to nie rodzice go kupili, była oczyszczająca. Usiadła na łóżku i powoli analizowała obraz.
Przedstawiał wychudzoną skuloną postać. Nie miała dopracowanej twarzy – były tylko głęboko osadzone, zielone, żywe oczy (jedyny kolor w morzu czerni, bieli i szarości), anonimowy nos i usta, od których odchodziły zakrwawione rany, przypominające trochę te od Jokera, tyle że wycięte w dół. Postać miała kolana podsunięte pod brodę, ale nie obejmowała ich rękami, te miała wyciągnięte przed siebie, jak gdyby z dumą je prezentując. Na obu od nadgarstków aż po łokcie biegły długie, pionowe, wyglądające na świeże blizny. W prawej leżała żyletka. Ta dłoń nie wyglądała na ludzką. Przypominała obdarte ze skóry i gdzieniegdzie z mięsa, zakrwawione, żelazne szpony. Twarz postaci była ostentacyjnie od niej odwrócona. Zwróciła ją w stronę lewej ręki, w której trzymała ołówek i szkicowała coś na podłodze. Kostki dłoni były pobielone, ukazując desperację tego uchwytu. Nieco wyżej, na lewym nadgarstku, narysowano zegarek. Ciemny czasomierz ze srebrnymi liniami, przypominającymi nieco błyskawicę. Wokół postaci leżały tabletki – nie opakowanie, tylko rozsypane wszędzie leki. Na poniektórych można było dostrzec słaby zarys czaszki.
Ten obraz jasno okazywał, że postać z obrazu, ta stracona w walce z własnym umysłem, ta będąca ulubioną postacią Edwarda, powinna skupiać się jak najmocniej na lewej stronie i wtedy jakoś sobie poradzi, nawet bez leków. Jak gdyby chciał jej przekazać, że wszystko będzie dobrze, jeżeli tylko wybierze sztukę. Rany się zabliźnią, a blizny zgrubieją. Nie rozumiał, że to sztuka odeszła, a nie na odwrót. Nie mogła przecież wybrać czegoś, czego nie ma.

Czasem postać patrzy na to dzieło i porównuje swoje blizny z tymi namalowanymi, tymi należącymi do innej postaci. Mimo tak długiego czasu, zdarza jej się myśleć, że to nie blizny, a otwarte rany, z których zamiast krwi sączy się ból. Ból niesiony przez życie. Ból, z którym większość społeczeństwa nauczyła się żyć. Ból, do którego postać nie może się przystosować. Ból, który ją przerasta. Ból, który ją wypełnia. Ból krążący w żyłach zamiast krwi. 

Ciąg dalszy nastąpi
(następna część ukaże się 18.03.2017r.)

Karton

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz